Bajkalski szamanizm.
Relacja Zbigniewa Dąbrowskiego ze spotkań z buriackimi szamanami podczas pierwszej wyprawy nad Bajkał w poszukiwaniu źródeł tybetańskiej techniki masażu Sang - czu.
Spotkanie pierwsze.
Ustawiłem kamerę na wprost szklanej gabloty. Sprawdziłem kadr. Zrobiłem pierwsze ujęcie. Nie byłem zadowolony. Małe lampki zawieszone nad nią blikowały po szybach i fałszowały obraz. Zmieniłem ustawienie. Powtórzone ujęcie nie było leprze. Kolejne również .Teraz to już się wkurzyłem. I na dodatek bateria dawała wyraźne znaki swojego zużycia. Wyłączyłem kamerę i podszedłem do gabloty. Spojrzałem w woskową twarz stojącego w niej szamana.
Kunsztownie zrekonstruowana przez naukowców na podstawie znalezionych szczątków, wyglądała jak żywa. Była to twarz starego, doświadczonego przez życie człowieka. Pełna dostojeństwa i głębokiego skupienia nad sprawami wykraczającymi poza zwykłą ludzką świadomość. Żelazna korona przykryta kawałkami kolorowego materiału, z opadającymi na ramiona i plecy grubymi taśmami, podkreślała majestat tej tajemniczej postaci.
Przez chwilę wydawało mi się, że zwisające nad czołem żelazne dzwoneczki delikatnie się poruszyły. Zimne ciarki przeleciały przez całe moje ciało. Z wrażenia zrobiłem krok do tyłu. Jeszcze raz spojrzałem na przytwierdzone do żelaznej obręczy trzy dzwoneczki.
Były jednak nieruchome. Najwyraźniej coś mi się przewidziało.
Zacząłem uważniej przyglądać się szczegółom szamańskiego stroju. To właśnie w nich ukryta jest cała wiedza o świecie do którego wstęp ma tylko wybraniec bóstw i duchów. Strój i rytualne przedmioty określają też rangę i stopień wtajemniczenia ich właściciela. Czytałem przed wyjazdem kilka ciekawych opracowań na ten temat znalezionych w Internecie.
Stojąc teraz przed oryginałem na wyciągnięcie ręki mogłem skonfrontować zdobytą wcześniej wiedzę. Najważniejszym i najbardziej imponującym elementem tego stroju był długi, skórzany płaszcz z całym mnóstwem frędzelków u dołu i przy rękawach. Od tyłu, na wysokości ramion sterczały żelazne szpony, a z łączącej je metalowej listwy zwisały aż do ziemi obszyte mongolskimi symbolami pasy i cienkie, kolorowe tasiemki. Z przodu, z tyłu i po bokach cały płaszcz obwieszony był niezliczoną ilością małych żelaznych przedmiotów. Odniosłem wrażenie, że te wszystkie dzwoneczki, łańcuszki i kółka rozmieszczone były w jakiś dziwnie uporządkowany sposób. Tak jakby stanowiły coś w rodzaju punktów orientacyjnych naniesionych na mapie. Natomiast dźwięki tych metalowych przedmiotów miały za zadanie odstraszać nieprzychylne duchy w trakcie wędrówki szamana w zaświatach
Moją szczególną uwagę zwrócił też inny, metalowy i okrągły przedmiot zwisający na jego piersi. Zapewne jest to jakiś ważny amulet - pomyślałem. Zbliżyłem więc twarz do szyby i wtopiłem w niego swój wzrok. Próbowałem odnaleźć ukryte jakieś tajemnicze znaki lub symbole. Niczego szczególnego się nie dopatrzyłem poza śladami starannie oczyszczonej rdzy. Byłem rozczarowany. Miałem już zrezygnować, gdy nagle w tym metalowym krążku pojawiło się odbicie mojej twarzy. Olśniło mnie. Tak, to jest szamańskie lustro. Symboliczna ochrona serca przed złymi mocami i zaklęciami. Poczułem się dziwnie. Szarpnął mną gwałtowny dreszcz i w jednej chwili moje ciało zrobiło się ciężkie jak z ołowiu. Z trudem cofnąłem głowę od szyby. W szamańskim lusterku wciąż widziałem swoje odbicie i na dodatek wydawało mi się, że coś do mnie mówi. Znieruchomiałem. Stałem jak posąg naprzeciwko manekina ubranego w autentyczny strój szamana z przed 300 lat. Byłem jak zahipnotyzowany. Nie mogłem oderwać wzroku od metalowego krążka w którym wciąż widziałem swoją twarz. Nie odczuwałem strachu. Nie czułem żadnego lęku. Właściwie to chyba nic nie czułem. I nie odniosłem też żadnego wrażenia, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Trwało to jakąś chwilę. Tak samo jak nagle się pojawiło również nagle zniknęło. Zniknęło również moje odbicie. Po kręgosłupie znowu przeleciał gwałtowny, zimny wstrząs. Odrętwienie ustąpiło. I stałem się leciutki niczym piórko. Bezcielesny. Spokojny i w pełni świadomy, że w tym właśnie momencie została nawiązana jakaś tajemnicza więź między mną, a tym muzealnym eksponatem zamkniętym w szklanej gablocie. Ale dla mnie nie był to już zwykły eksponat, manekin ubrany w strój szamana z przełomu XVII i XVIII wieku. Była to moc. Siła i moc, którą wyraźnie poczułem. Bez żadnych fajerwerków. Żadnych elektrycznych promieni wylatujących z oczu, ust czy rąk, jakie zdarza się nam oglądać w naiwnych, filmowych bajkach.
To jest stan totalnej akceptacji tu i teraz. Bez napięcia i bez obaw, że coś miałoby się nie udać, że coś wyjdzie nie tak jak powinno. Zero ciśnienia, że cokolwiek muszę, skoro i tak wszystko samo się dzieje. Pozwalam się temu poddać. Pozwalam unieść się tej fali. Niech mnie niesie dokądkolwiek. Jest we mnie wiara i ufność. Z pokorą przyjmuję wszystko co ma się wydarzyć. Mam przecież szamańskie błogosławieństwo na drogę.
Trudno mi w racjonalny sposób wytłumaczyć doznanie jakie przeżyłem w tamtej chwili. To raczej zadanie dla naukowców. Neurofizjologów i psychologów badających tajemnice ludzkiego mózgu i ludzkiego umysłu. Dla mnie wystarczy świadomość istnienia takich chwil i radość ich przeżywania. Ten stan albo BŁOGOSTAN , który fizjologia określiłaby jako chemię endorfin trwał we mnie przez cały okres naszej podróży. Jak kol wiek byśmy tego nie nazwali . czy jest to intuicja, wewnętrzna moc, czy też duchowe przewodnictwo. Wielokrotnie zawierzyłem tej wewnętrznej sile i nigdy ale to nigdy się nie zawiodłem.
Wpisy
Super poczytać jeszcze raz i przeżyć znowu te emocje.
Dodaj wpis